Dołączył: 13 Wrz 2006
Posty: 26
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 17:35, 13 Paź 2006 Temat postu: |
|
|
|
Greg napisał: | oj Slinecer z wieloma rzaczami moge sie zgodzic ale tym ze przerasta Tolkiena juz nie. |
A ja wręcz przeciwnie. Zgadzam się, jego książki były swoistym przełomem, od niego 'wszystko się zaczęło', ale żeby był od razu alfą i omegą...? 'Silmarillion' był fajny, naprawdę dobry, tak samo 'Hobbit', który w dużej mierze nastawił się na humor, ale Trylogia... Nie twierdzę że jest zła. Pierwszy tom podobał mi się bardzo. Jednak następne... Nie. Przeczytałam, fakt, czego nie zrobiłam w przypadku wielu innych fantasy, ale... To nie to.
Tolkien, mimo iż pisze fantasy - wtedy gatunek nie znany, ale przecież pisano utwory o tematyce fantastycznej, utopijnej czy mitologicznej, koniecznie chciał w jedno wpakować typową powieść przygodową, czasami rubaszną, magiczną oczywiście, i jednocześnie sprawić by wszystko miało w sobie drugie dno, by wszystko miało wyższy sens i cel, w III tomie by wszystko było wręcz smutne... Poematy wplecione w opowieść są piękne, ale wszystkie są bardzo... no, nie smutne, ale egzaltowane, 'święte'. Ponadto poczucie humoru w Trylogii według mnie Tolkienowi szwankowało. Trylogia była dobra, ale odrobinę przerysowana w pewnych momentach, za bardzo naładowana jego goryczą z powodu wojny, i ja to mocno odczuwam. Powieść piękna, ale ciężka [miał także kilka scen, gdzie niby akcja miała być, ALE... różnie to bywało], stanowczo za smutna. Podobała mi się, tak, ale dużą część trzeciego tomu po prostu z nudów ominęłam.
'Hobbita' zaś lubiłam bardzo. 'Silmarillion' za Berena i Luthien, piękna opowieść, szczególnie biorąc pod uwagę, że jestem romantyczką
Trylogia... Nie. Stanowczo nie. Kojarzy mi się z przemijaniem, świadomością czasu i śmiercią, z odejściem w nieznane. Ładne to, sama takie kawałki piszę, ale ile można...?
Niewątpliwie jednak lubię Tolkiena, w przeciwieństwie do takiego Reymonda E. Feista, który napisał cykl z bodajże 10 tomów grubości SCS... A wracając do punktu wyjścia, jakkolwiek Tolkiena bym nie lubiła, wolę panią Friedman. Chociaż obydwojgu gratuluję realistyki w swoich powieściach - nie ma tak, że się zwycięża i super, fajnie, żyjemy dalej - to Friedman skupiła się na samej powieści, zaś wszelki motyw śmierci, religii czy czegokolwiek innego nie wybijał się, wkomponowywał się w całość. Chociaż czasami przynudza przy opisówkach, to akcję prowadzi świetnie, tak samo jak bohaterów, całość nie jest sucha - są emocje, uczucia, wahania... Banalnie teraz to opisuję, ale chyba wiecie, o co chodzi.
U Tolkiena alegoryka została przerysowana. Zbyt wiele tej metafizyki, tej filozofii 'a co teraz?', zbyt wiele rzeczy w stylu - nie ma magii, jest tylko właściwie wykorzystywana wiedza [to też się pojawia chociażby przy Zwierciadle Galadrieli]. Jednym słowem, mimo iż jest to fantastyka, 'ciężar' tej powieści jest naprawdę wielki, porównam żartobliwie do 'Pana Tadeusza' Nie ma tego natomiast u Friedman, która chociaż ma w swojej Trylogii także motywy śmierci, religii etc., nie przerysowała tego.
No, ale to wszystko moje zdanie i mój gust Zgadzać się ze mną nikt nie musi...
Post został pochwalony 0 razy |
|
|